Don't Starve Wiki
Advertisement

Wszystko, co dobre, prędzej czy później musi się skończyć. Na miarę możliwości uzupełnili zapasy i ruszyli poprzez suche jak popiół pustkowia. Póki nie oddalali się zbytnio od swego obozu, Wilsonowi nie przeszkadzały małe racje żywieniowe, pył ani ciągły upał, jednak w drodze okazały się naprawdę uciążliwe, wręcz mordercze. Intensywny marsz wymagał dużych dawek energii, a tę mogło im dać jedynie suszone mięso, którego mimo wysiłków Woodiego i polującego na węże Wesa, nie mieli za wiele. W większości żywili się robactwem i korzonkami, które, chociaż wartościowe pod względem składników odżywczych, nie zawierały dużo kalorii. No i kurz. Poprzednie obozowisko założyli przy stawie, więc zawsze mogli się szybko i łatwo z niego oczyścić, teraz znów mieli problemy nawet ze znalezieniem wody do picia, a o myciu się nie warto było wspominać. Już po trzech dniach pokryła ich gruba warstwa pyłu, którą mogli tylko ścierać po wierzchu wiązkami suchych traw. W dodatku z dnia na dzień robiło się coraz bardziej sucho i gorąco. Najwyraźniej lato dopiero nadchodziło.

Wilson był daleki od tego, aby powiedzieć, że zna Maxwella, chociaż ten nie raz nawiedzał w jego obozie, ale zaczynał przewidywać niektóre ze schematów jego działań. Czuł, że nie tylko lato jest tu przekleństwem. Pewnie w zimie mróz dorównywał temu z lodowej wyspy, którą opuścili przed paroma tygodniami, z tym, że tutaj nie żyły specjalnie przystosowane do niego stworzenia. I pewnie nie spadało za wiele śniegu, tak żeby wszystko przemarzał. A wiosna i jesień… Miał przed oczyma wizje nieustających wichur z niewielką ilością deszczu, ale za to wyrywającym drzewa wiatrem i piorunami. Dowodziły tego wiatrołomy jakie nierzadko mijali i pożarzyska. Oczywiście pożary mogły wywołać również długotrwałe susze, ale wątpił, aby tylko one zawiniły.

Zmartwiony spojrzał na idącego przed nim brodacza. Najgorzej ze wszystkich radził sobie z upałem. Tak, Wandx też nie był najszczęśliwszy z powodu wysokich temperatur, ale jakoś poprzestawiał swoje wewnętrzne procesy obliczeniowe tak, że nie przeciążały jego obwodów. No i zaopatrzył się w trzy słoje żukowego smarowidła na swoje stawy, więc kurzu się nie bał. Wes, chociaż wcześniej niż on sam zaczął odczuwać niedogodności związane z upałem, jakoś trzymał się, ale Woodie… Słońce parzyło mu skórę, zostawiając na niej paskudne bąble i wyciskało z ciała hektolitry potu. W suchym powietrzu łatwiej unosiły się wszelkiego rodzaju alergeny, w skutek czego katar sienny drwala szalał z pełną mocą. Z czerwonego jak pomidor nosa nieustannie lały się smarki, mocząc splątaną brodę, do której przylepiały się grudy brudu. Mimo tego szedł wytrwale do przodu.

Tego dnia nie rozmawiali zbyt wiele. Zresztą upał nie sprzyjał gadaninie, wystarczyło parę dłuższych zdań, a język stawał się suchy jak wiór. Niewielkie ożywienie nastąpiło dopiero w trakcie zakładania obozu. Rozbili go wcześniej niż zwykle uradowani znalezieniem płytkiego stawu. Mogli wreszcie napić się do syta, uzupełnić zapasy wody i umyć, a Woodie porządnie ochłodzić.

Drwal, jak zwykle odkąd tu trafili, pierwszy położył się spać. Wypił prawie wiadro wody, zjadł sutą kolację i padł jak długi na siennik. Niestety chociaż mocny, nie był to spokojny sen. Katar i wywołana upałem, trwająca już od kilku dni gorączka, męczyły go nawet teraz. Ciągle coś mamrotał i pojękiwał, oddychając ciężko.

- Źle z nim. Naprawdę z nim źle – mruknęła leżąca nieopodal ogniska Lucy. – Nie wiem, co będzie dalej, jak nie wydostaniemy się stąd szybko.

- ISTOTNIE, KONDYCJA FIZYCZNSA WOODIEGO JEST NAJGORSZA Z NAS WSZYSTKICH I ZDAJE SIĘ POGARSZAĆ Z DNIA NA DZIEŃ – przytaknął Wandx. –  JEST SILNY I POSIADA WIELE PRZYDATNYCH  UMIEJĘTNOŚCI, WIĘC JEGO STRATA BYŁABY BARDZO NIEKORZYSTNA Z PUNKTU WIDZENIA GRUPY…       - Nie mów o moim bracie jakby był jakąś statystyką! – wrzasnęła Lucy, jak zawsze gotowa do kłótni.

- … DLATEGO SUGERUJĘ ZMIANĘ TAKTYKI PORUSZANIA SIĘ. POWINNIŚMY ZACZĄĆ PODRÓŻOWAĆ LASAMI. JEST TAM WIELE WĘŻY, PRZEMIESZCZANIE JEST NIECO TRÓDNIEJSZE, A RYZYKO WZNIECENIA POŻARU WIĘKSZE, JEDNAK PRZY ZACHOWANIU ODPOWIEDNIEJ DOZY OSTROŻNOŚCI NIE POWINNO BYC WIEKSZYCH KŁOPOTÓW. POZA TYM, DZIĘKI WESOWI BĘDZIEMY MOGLI REGULARNIE UZUPEŁNIAĆ ZAPSY O MIĘSO WĘŻY. ZNOWU CIEŃ I MNIEJSZA ILOŚĆ CZYNNIKÓW ALERGIZUJĄCYCH POWINNA POMÓC WOODIEMU.

- Najlepsze dla niego byłoby zostać tu w pobliżu wody i odpocząć kilka dni!

- OBOJE WIEMY, ŻE NIEZGODZI SIĘ NA TO. NACISKA, ŻEBY IŚĆ DALEJ. NIE WIEMY JAK TRUDNE SĄ TU POZOSTAŁE PORY ROKU, WIĘC MOŻE MIEĆ RACIĘ.

- Tak, ale…!

- Wadx ma rację, Lucy – mruknął Wilson. Dalszy marsz przez otwarte tereny tego upalnego świata dla Woodiego jest równoznaczne śmierci, ale pozwolenie mu na odpoczynek nie wchodził w rachubę, poza tym, jak wspomniał robot, nie zgodziłby się na to. Jego plan jest dobry, to jedyne rozwiązanie jakie mamy. Zresztą cień pomoże nam wszystkim, a pożar nie będzie dużym zagrożeniem, jeżeli nie będziemy palić ognisk tylko używać jednego z moich amuletów świetlnych. Dodatkowe ciepło jest nam tutaj całkowicie zbędne.

- Ciekawe, jak będziecie gotować te nowo nałapane węże! – burknęła siekiera.

- Nie będziemy – zamigał Wes. – Co dzień jest tu coraz mniej wody. Niedługo każda wilgoć będzie bezcenna, nawet ta z mięsa i krwi.

Wilson przytaknął mu i spojrzał zmartwionym wzrokiem, na kręcącego się na swoim posłaniu drwala. Znał go dopiero od niedawna, ale naprawdę polubił. Ruda zrzęda posiadała głęboko ukryte pokłady humoru, potrzebny do przetrwania, ośli upór i wielkie serce. Zawsze był gotów ruszyć na pomoc i chociaż nieustannie marudził pod nosem, bez wahania podejmował się najcięższych obowiązków, niejednokrotnie wyręczając ich. Gdyby nie on, nie przetrwaliby na zimowej wyspie.

- Wydawałoby się, że nic nie może mu stanąć na drodze, a tu trochę upału i… - mruknął.

- Nasza rodzina od pokoleń zamieszkuje zimne i wilgotne rejony. – Westchnęła Lucy. – No i jego druga, bobrza natura też jest z nimi związana. Zresztą myślę, że to nie tyle sam upał źle na niego wpływa, ale brak wilgoci i poparzenia słoneczne. Mogłoby być nawet cieplej. gdyby od czasu do czasu spadł deszcz, a na niebie częściej pojawiały się chmury. Wtedy zniknęłyby te jego bąble i alergia.

Westchnął ciężko. Tak, to prawda. Bobry nie były stworzone do życia na obszarach nawiedzanych przez susze i upały, a więc ludzie-bobry również. Musieli sobie jakoś z tym poradzić.

Dzięki wymyślonym na prędce argumentom, nie uwzględniającym jego własnego zdrowia, Woodie dał się przekonać do wędrówki lasami. Zresztą ta nie okazała się dużo trudniejsza od marszu pustkowiami. Cień drzew pomagał im wszystkim, nie tylko drwalowi, którego katar niemal zupełnie zniknął, gdy tylko oddalili się od traw. Znowu węże, które można byłoby uznać za wadę, okazały się największą zaletą okolicznych lasów. Jak przewidział Wes, z dnia na dzień wody ubywało na całej wyspie i nawet gadzia krew stanowiła ważne źródło wilgoci. Jednak dzień po dniu brnąc pomiędzy wątłymi pniami udręczonych pogodą świerków zapomnieli o czymś.

Niestety w Ich świecie nawet drobne przeoczenie lubiło się mścić… Chociaż trudno byłoby nazwać pajęcze gniazdo, na które wpadli drobnostką.

Nie spotykali tu wielu pająków, bo te nie miały dobrej bazy pokarmowej i jakoś „zapomniało” im się, że najbardziej lubią zakładać swoje gniazda w lesie. Kiedy im się już „przypomniało” było za późno a ucieczkę. Opadłe rudo-brązowe igliwie, wszechobecny pył i drobne liście tak dobrze okryły ogromny kokon oraz otaczające go pajęczyny, że zorientontowali się, gdzie są, dopiero gdy spomiędzy drzew zaczęły wypełzać rzesze ośmionożnych potworów. Dobrą informacją było to, że nie towarzyszyła im królowa. Złą, że wszystkie wyglądały na bardzo, ale to bardzo głodne. A głodny pająk to bardzo niebezpieczny pająk.

Czarna, ośmionożna zgraja otoczyła ich  ze wszystkich stron. Nie mieli gdzie uciekać, musieli walczyć. Woodie chwycił za Lucy, Wilson załadował kuszę, Wes dobył włóczni, a Wandx złapał za siekierę. Nie mieli czasu, żeby nałożyć na siebie czegokolwiek, co mogłoby im posłużyć za osłonę. Właściwie to ledwo zdołali dobyć broni. Otóż, pająki to nie wilki. Potwory nie krążyły wokół nich, oceniając siły przeciwnika i planując następne posunięcia, jak uczyniliby to przodkowie psów, tylko od razu ruszyły do ataku. Dla bezmyślnych sług dojrzewającej w kokonie królowej nie miało znaczenia ilu z ich pobratymców polegnie. Chciały tylko napełnić żołądki, nie ważne czy mięsem stojących przed nimi dwunogów czy zabitych pobratymców.

Generalnie rzecz ujmując, sytuacja wyglądała różowo, z tym, że był to róż wnętrzności urozmaicony od czasu do czasu czerwienią krwi. Takiego właśnie widoku oczekiwał Wilson. Co prawda nauczył się nie rozstawać z bransoletą wzmacniającą skórę, jednak nie była to żadna osłona przeciwko pajęczym kłom, nie w takiej ilości. Osłaniała od ugryzień niewielkich węży, zmniejszała obrażenia, ale w obecnej sytuacji nie mogła ocalić go przed śmiercią.

Raz po raz naciągał kuszę wystrzeliwując bełty w nadciągające bestie, co jakiś czas przywalając nią pająkowi, który nazbyt się zbliżył. Eliminował najwięcej potworów i to nim zdołały do nich podejść, więc towarzysze usiłowali go chronić przed nadciągającym plugastwem, jednak nie mogli powstrzymać wszystkich, a kusza średnio sprawdzała się w roli maczugi.

Pająki padały jeden po drugim, ale zewsząd napływały nowe. Czuł, że jeżeli nie wydarzy się jakiś cud, to zginą. Sytuacji nie poprawił nawet nagły trzask i ryk świadczące o tym, że Woodie przybrał swą zwierzęcą formę. Kondycja drwala pozostawała fatalna, nawet gdy zmienił się w potwornego bobra. Oczywiście wyrządzał przeciwnikom ogromne szkody, dużo większe niż w ludzkiej postaci, ale nie wiele to pomagało.

Gdy Wilson myślał już, że nie może być gorzej los wyciągnął as z rękawa. Walczący z dwoma potworami na raz Wandx szturchnął go, gdy celował w jednego z pająków, bełt uderzył w wielki kamień wykrzesując parę iskier i… Cóż, w dzieciństwie zdarzyło mu się podpalić stóg siana, za co dostał potworne lanie, jednak nawet on palił się tak szybko jak wysuszony na wiór las. Już po chwili otaczały ich nie tylko wściekle głodne pająki, ale również strzelające wysoko płomienie.

I nagle te wszystkie tabliczki ostrzegawcze w lasach państwowych zaczęły mieć sens” – przebiegło mu przez myśl.

Być może, gdyby ich przeciwnikami nie były pająki, tylko inne bestie, płomienie pomogłyby. Niestety stworzenia nie zwracały na huczący wokół ogień, nieustannie napierając na nich. Zaprzestawały ataku jedynie te, które stawały w płomieniach. Teraz prócz zgrai krwiożerczych bestii, mieli za wrogów szalejące płomienie oraz gryzący dym.

Wilson zaczął się żegnać z życiem i chociaż wciąż walczył z podziwu godną determinacją, miał nadzieję, że pająki dopadną go, nim zrobią to płomienie. Pożarcie żywcem nie było przyjemną śmiercią, lecz na pewno lepszą od tej w ogniu.

Coś trzasnęło, parę drzew upadło, płomienie strzeliły jeszcze wyżej, a w las uderzyła fala gorącego wiatru. Sprawiła, że ogień przybrał na sile i – co gorsza – parł prosto na nich. Coraz więcej pająków stawało w płomieniach i rozpoczynało szaleńczy, bezładny bieg, podpalając wszystko, czego jeszcze nie dosięgnął ogień. Gorąco było nie do wytrzymania, dym wypełniał płuca, doprowadzał do ataków kaszlu, drażnił oczy. Mimo to pajęcza horda , a raczej to, co z niej zostało, nie ustępowała. Nie mogli uciec. Wszędzie czekały na nich albo płomienie, albo głodne, pełne zębów paszcze.

Kolejny, gwałtowny podmuch wiatru zmienił szalejące wokół płomienie w wielką falę ognia. Parła wprost na nich roztaczając swój złoto-szkarłatny blask. Przerażający, a zarazem piękny widok. Wilson patrząc na pędzącą ku niemu ścianę ognia, wiedział, że patrzy na swoją śmierć. Nie wierzył, że przyjdzie mu – im wszystkim – zginąć w tak głupi sposób i to tuż przed wkroczeniem do ostatniego świata.

Zamknął oczy żegnając się z życiem, czekając aż go pożre gnana wiatrem fala ognia, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego od tyłu uderzyła go pędząca pod wiatr fala ognia, z tym, że ta druga najwyraźniej nie była zainteresowana pochłanianiem ludzi. Szalejące płomienie spadły na niego, nie nadpalając mu nawet jednego włosa. Ogniste fronty runęły na siebie w asyście syku i huku, wygaszaszając się wzajemnie

Nie zdążył w pełni zrozumieć, co właściwie zaszło, czemu jeszcze żyje, gdy nagle spomiędzy dogasających płomieni skoczył na niego wielki pająk. Nie miał czasu unieść kuszy, chociażby po to, żeby go nią zdzielić, a co dopiero przeładować i strzelić. Wielka paszcza, pełna długich zębów pędziła ku jego twarzy, gdy nagle ktoś go odepchnął, a w bestię uderzyła kolumna płomieni. Przekoziołkował po pokrytej gorącym popiołem ziemi. Poparzony czym prędzej wstał i…

Rozwarł usta w niemym zdumieniu, zapominając o żarze, powoli dogasających płomieniach, pająkach i swoich towarzyszach.

- Willow?!

Advertisement