Don't Starve Wiki
Advertisement

VI Więzy.

Pannę Wickerbottom Willow znała z podstawówki, gdzie kobieta prowadziła bibliotekę oraz pracowała jako zastępstwo. Tak, zastępstwo – przy byle okazji zastępowała niedomagających bądź pechowych nauczycieli, bo nikt inny, tak jak ona, nie nadawał się do tego. Dlaczego? Otóż nazwanie kobiety oczytaną, byłoby grubym niedopowiedzeniem. Ona wręcz pochłaniała książki, a w swojej  oplecionej siwym kokiem głowie przechowywała wszystkie informacje, jakie zdołała z nich wyciągnąć. Posiadała wiedzę na każdy temat, płynnie władała piętnastoma językami i śmiało mogła zastąpić każdego nauczyciela, kiedy zachodziła taka potrzeba. Geografia, historia, biologia czy literatura, wszystkie je miała w małym palcu. Surowa i wymagająca bez trudu potrafiła utrzymać porządek w klasie, ale mimo tego była lubiana. Znała bez liku ciekawostek i zawsze tak prowadziła zajęcia, że niemal wszyscy słuchali jej z zainteresowaniem. Często pojawiały się głosy, że powinna dać sobie spokój z bibliotekarstwem i zacząć normalnie uczyć, ale nie chciała. Biblioteka była jej życiem. Uwielbiała czytanie, opiekę nad księgozbiorami, katalogowanie ich i jak nikt inny potrafiła dopilnować, żeby uczniowie dbali o książki. Za czasów jej kierownictwa w szkolnej bibliotece, nikt nawet nie zagiął rogu w lekturze o zbrodniach takich jak podkreślanie czy robienie notatek na marginesie nie wspominając.

Naprawdę lubiła pannę Wickerbottom. Bibliotekarka, jako jedna z nielicznych, nigdy nie traktowała jej jak dziwadło. Nawet nie zwracała uwagi na ogniste wypadki, chyba że te miały miejsce zbyt blisko jej cennych książek, co praktycznie się nie zdarzało. W bibliotece Willow była spokojna. Tam pod czujnym okiem starszej pani, nikt nie ważył się jej zaczepiać, a dzięki zadrukowanym wspaniałymi przygodami stronom, mogła zapomnieć o otaczającej ją, ponurej rzeczywistości. O koleżankach nazywających ją kocmołuchem, przez wiecznie potargane włosy, o durnych plotkach, że przeklęły ją siły nieczyste, dlatego wszystko podpala, o złośliwej gadaninie rodziców kolegów i koleżanek, snujących domniemania, że na pewno wyrośnie na piromankę… Zapominała o tym wszystkim, o swojej samotności i na krótkie chwile stawała się poszukiwaczką przygód, dzielnym rycerzem, detektywem bądź magiem. Panna Wickerbottom widziała, że lubi czytać, szybko poznała jej gust i nie raz coś podsuwała. Czasem dyskutowały o książkach, bardzo lubiła te rozmowy. W dzieciństwie rzadko kiedy miała szansę z kimkolwiek porozmawiać. Nikt nie chciał się z nią przyjaźnić.

Ostatni raz widziała pannę Wickerbottom podczas tamtego pożaru… To właśnie ją i starszego o rok kolegę przeprowadziła przez ogień. Bibliotekarka, gdy pod szkołę nadjechali jej przerażeni rodzice, którzy rzecz jasna sądzili, że to ona stoi za podpaleniem, wytłumaczyła im wszystko. Przede wszystkim to, że to na pewno nie ona odpowiada za pożar. Powiedziała, że cały czas siedziała wraz z nią w bibliotece, podczas gdy ogień został zaprószony na dworze, a jej „niezwykłe, pirokinetyczne zdolności ocaliły dwa istnienia”. Rodzice uwierzyli, ale słysząc z ust kobiety słowo „pirokineza”, aż się zjeżyli. Nie chcieli, żeby brano ich córkę za jeszcze większe dziwadło niż do tej pory, dlatego niedługo potem przepisali ją do innej szkoły. Od tamtej pory, aż do niespodziewanego spotkania na bagnach, nie widziała bibliotekarki, swojej jedynej przyjaciółki. Z czasem poznała parę koleżanek, ale przy żadnej z nich nie czuła się tak swobodnie jak przy pannie Wickerbottom.

- Kochanie, mogłabyś rozpalić ogień? – głos towarzyszki wyrwał dziewczynę z zadumy. Niezwłocznie wykonała polecenie i przycupnęła jak najbliżej płomieni, które działały kojąco na jej nerwy nadszarpnięte niedawnym spotkaniem z monstrualnymi psami. Starsza pani nie wyglądała na zbyt przejętą nim, jej spokój zdawał się być niezachwianym.

Starsza pani, wykorzystując ostatnie promienie światła dziennego szyła i to nie byle co. Szyła bieliznę. Właśnie ze względu na odzież spodnią, swego czasu często chodziły polować na pająki, chociaż nie należało to do najbezpieczniejszych zajęć. Jednak tkanina z rozprowadzonego, pajęczego jedwabiu najlepiej nadawała się na majtki. Może w tym niebezpiecznym i niegościnnym świecie braki w czystej bieliźnie nie figurowały na szczycie listy najpilniejszych spraw do załatwienia, ale były potwornie uciążliwie. Szczęśliwie panna Wickerbottom po swoim przybyciu tutaj szybko zadbała o załatwienie tego problemu. Podczas ich szczęśliwego i nieoczekiwanego spotkania na bagnach miała przy sobie dziesięć par majtek, w tym dwie ani razu nie założone, które odstąpiła jej. Willow nigdy nie przypuszczała, że widok nieco za dużych i niezbyt foremnych majtasów może tak ucieszyć a jednak. Mały krok dla higieny osobistej, gigantyczny sus dla komfortu psychicznego.

W prawdzie, na chwilę obecną, obie były dobrze zaopatrzone zarówno w bieliznę, jak i ciepłe swetry oraz inne okrycia, ale starsza pani wolała się zabezpieczyć, zresztą nie miała nic lepszego do roboty. Uszkodziła stopę i została tymczasowo unieruchomiona. Poza tym, wieczorami robiło się chłodno, żeby bez większej potrzeby opuszczać schronienie. Nadchodziła końcówka jesieni, króliki powoli zmieniały swoje umaszczenie, nadciągały ptaki z odległych, mroźnych krajów.

Willow westchnęła i rozejrzała się po szałasie. Otaczały ją złożone z drewnianych krat ściany, przeplatane zbitymi wiązkami ściętych, wysokich traw, tak że tworzyły dobrze izolującą barierę. Dobrze izolującą, ale i łatwopalną. Panna Wickerbottom, aby zapobiec pożarowi, przed wpleceniem traw w ściany, moczyła je w jakimś roztworze i suszyła, mówiąc, że dzięki temu nie zajmą się łatwo ogniem, ale nie przekonywało jej to. Może i zabieg był wstanie uchronić szałas przed zapłonem z winy iskry z ogniska, ale nie przed pirokinezą. Nie rozumiała jak kobieta może siedzieć tu taka spokojna wraz z nią, po tym wszystkim co się stało.

- Dlaczego mi pani ufa? – zapytała, patrząc w tańczące przed nią płomienie.

- Nie rozumiem. Dlaczego niby miałabym ci nie ufać?

Willow odetchnęła głęboko. Wspomnienia tamtego dnia nie dawały jej spokoju…

…Było późne popołudnie. Właśnie wracały do obozu z wyprawy na ryby, kiedy otoczyły je trzy, ogromne psy, dwa czarne jak smoła, jeden o połyskującej na czerwono sierści. Psy… Właściwie nie wiedziała czy powinna tak nazywać te stworzenia. Wielkie jak niedźwiedzie, o szczękach mogących miażdżyć kości na pył, pazurach zdolnych rozedrzeć ciało jak papier. Mając pod ręką jedynie prymitywną broń i pochodnie były praktycznie bezbronne wobec bestii, jednak nie miały zamiaru się poddać. Kiedy jeden z psów przywalił Wickerbottom do ziemi i już szykował się, żeby zanurzyć w niej kły, wbiła mu włócznię prosto w ślepie, ratując przyjaciółkę. Zaskoczone stworzenie odskoczyło, a starsza kobieta z zaskakującą jak na jej wiek zwinnością zerwała się na równe nogi i wyjęła… Dmuchawkę. Wystrzeliła z niej pocisk wprost w rozwarty pysk bestii, która zawyła i niezwłocznie przypuściła atak. Niedoszła ofiara z ledwością uskoczyła, ale wyglądało na to, że ranne zwierzę długo nie powalczy, gdyż niemal natychmiast zaczęło chwiać się na łapach. Wickerbottom znała się na truciznach, przeczytała naprawdę wiele książek na ich temat. Jednak otrucie jednego z zwierząt nie wiele zmieniło. W następnej sekundzie kolejny czarny pies przypuścił atak na starszą panią, a nią zajął się czerwonawy. Nawet nie potrafiła go utrzymać na dystans. Wzrastająca panika i przerażenie powodowały że, zaczęła podpalać losowe przedmioty. To kępę trawy, to krzew. Płomienie z nikąd nieco płoszyły czarnego psa, ale czerwony nie zwracał na nie uwagi, podobnie jak ten ranny – najwyraźniej nadchodząca śmierć uczyniła go niewrażliwym na strach. Nagle usłyszała pełen cierpienia krzyk Wickerbottom, którą dopadli napastnicy. W tej samej chwili czerwony zwierz skoczył na nią. Odruchowo wyciągnęła włócznię przed siebie, przebijając bestię. Potem rozpętało się piekło.

Kiedy tylko kościany grot przeszył serce psa ten dosłownie eksplodował. Pojawiły się płomienie. Zwykle ich widok ją uspokajał, ale nie wtedy. Huk rozrywanego ciała bestii, pokrywające ją psie trzewia, krew i coraz donośniejsze wrzaski bibliotekarki sprawiły, że wpadła w panikę, a świat zapłonął. Jej strach spowił wszystko wokół płomieniami. Czarne psy, krzewy, drzewa. Jedynie Wickerbottom uniknęła zapłonu, lecz nie znaczyło to, że jest bezpieczna. Szalejący wokół ogień, szamoczące się w agonii, przeraźliwie skomlące psy… Lada chwila płomienie mogły dopaść i ją.

Willow na myśl o tym, co wtedy się z nią działo, przeszywały dreszcze. Podczas pożaru lasu, kiedy ratowała dziewczynki, potrafiła logicznie myśleć. Chociaż dała się ponieść pirokinezie, zrobiła to świadomie i potrafiła ją jako-tako kontrolować. W trakcie ataku psów bez granic zawładnął nią strach. Była tylko ona, przerażenie, jej własny krzyk i morze niosących zniszczenie płomieni. Nie wiadomo do czego mogłoby dojść, gdyby bibliotekarka nie ogłuszyła jej. Do tej pory zachodziła w głowę, jak ranna kobieta zdołała zawlec ją do szałasu.

- Przecież co o mało pani nie zabiłam. Jeszcze chwila, a spopieliłabym wszystko wokół…

- Gdyby nie ten twój atak, obie byłybyśmy martwe. – Wickerbottom nawet nie podniosła głowy znad szycia. Jej ton jak zwykle był lekki, a zarazem niezwykle rzeczowy. – Straciłaś głowę, ale to lepsze niż gdybyś nic nie zrobiła.

- Nie jestem pewna. – Willow zatrzymała wzrok na paskudnym poparzeniu na ramieniu kobiety. Powoli goiło się, ale nadal wyglądało okropnie. – Kiedyś mogę naprawdę…

- Dość – ucięła kobieta i spojrzała na nią ostro znad prostokątnych okularów. W następnej chwili wystawiła do światła nogę, którą wieńczyła kikut ogryzionej stopy. Chociaż to nieprawdopodobne, stopa powoli zaczęła odrastać, co stanowiło zrazem prawdziwy cud jak i najbardziej obrzydliwą rzecz, jaką Willow kiedykolwiek widziała. Widok okaleczonej kończyny jasno mówił, jakiego losu ledwie uniknęła jej właścicielka. Plecy bibliotekarki wyglądały jeszcze gorzej, ale obecnie zasłaniał je gruby sweter oraz opatrunek. Nogi nie mogła owinąć bandażami, mogłoby to zakłócić proces regeneracji stopy. – Gdyby nie twój wybuch obie zostałybyśmy rozdarte na krwawe strzępy i pożarte, a demon, który nas tu zwabił, wygrałby. Tak, twoja moc jest niebezpieczna i czasem tracisz nad nią kontrolę, ale banie się jej nie pomoże ci, przeciwnie. Zacznij polegać na swoich zdolnościach i zepchnij strach na dalszy plan, a będzie dobrze. Nie mam powodu ci nie ufać. Nie jesteś szalona, nie spalisz mnie żywcem, tylko po to, aby zobaczyć jak wygląda płonące ludzkie ciało, nie spopielisz szałasu dla rozrywki. Zaczynasz podpalać rzeczy, kiedy jesteś zła lub przerażona, a to znaczy, że ogień to twój sojusznik, którego wołasz na pomoc kiedy coś zagraża tobie lub twojemu otoczeniu. W dodatku jako jedyna osoba dotknięta pirokinezą na świecie jesteś całkowicie odporna na ogień, a nawet więcej.

- Więcej?

- Tak. Nie płoną twoje włosy ani ubranie. Nie podpaliłaś też mnie, mimo swojego strachu, co znaczy, że być może, jeżeli bardziej opanujesz swoją umiejętność, wzniecany przez ciebie ogień będzie trawił tylko to, co chcesz.

- Ale te poparzenia…

- Poparzyłam się, dopiero, kiedy cię ogłuszyłam. Może nie kontrolowałaś swoich płomieni świadomie, ale podświadomie w jakimś stopniu na pewno… Przynajmniej do czasu, kiedy straciłaś przytomność. Wtedy ogień zaczął się zachowywać po prostu jak ogień i musnął mnie tu i ówdzie. Nie rozpamiętuj tego, co powiedział Maxwell, chociaż to prawda. Władasz niszczycielską mocą, jesteś niebezpieczna i możesz wyrządzić wiele szkód, nawet wypalić z tego świata wszelkie życie. Mówiąc to, nie skłamał ani razu. Jednak nie dodał, że możesz też ocalić wiele istnień oraz przegnać jego bestie na cztery wiatry, a może nawet jego samego obrócić w  kupkę popiołów. Chciał cię zastraszyć, sprawić, żebyś zaczęła się siebie bać, popadła w obłęd i została pożarta przed te bestie… Żywe koszmary czy czymkolwiek innym one nie są. Maxwell to nasz wróg, więc nigdy mu nie wierz, ale też uważnie go słuchaj, czytaj między wierszami. Tu przekaz był aż nadto wyraźny: zaskoczyłaś go i to nieprzyjemne. Zobaczył w tobie prawdziwego przeciwnika, dlatego postanowił cię zastraszyć. Nie pozwól mu na to.

Twarz Willow powoli rozjaśnił uśmiech zmieszany z zaskoczeniem, a serce ogarnęło ciepło nie mające nic wspólnego z bliskością płomieni. Nikt nigdy nie podniósł jej tak bardzo na duchu jak teraz panna Wickerbottom. Nie wiedziała co powiedzieć, dlatego nic nie powiedziała, tylko podeszła do niej i przytuliła się do jej zdrowego ramienia. Pomarszczone policzki kobiety pokrył rumieniec, a okulary zjechały w dół haczykowatego nosa. Zmieszana Wickerbottom, tego widoku nie ujrzał chyba żaden z uczniów podstawówki w Midnighthill.

W końcu skrępowana tą nagłą demonstracją uczuć kobieta zrugała Willow, że przeszkadza jej w szyciu, a  dziewczyna wróciła na swe miejsce przy ognisku. Rozsiadając się na króliczych skórach i spoglądając w wesołe płomienie, zaczęła myśleć o Maxwellu. Jeszcze do niedawna nie miała pojęcia, kto stał za pojawieniem się bramy cieni i tamtych upiornych szponów, jednak w dzień po walce z demonicznymi psami przyszedł tutaj. Nie, nie przyszedł, zmaterializował się, ot tak, z powietrza.  Powiedział kim jest, dlaczego tu trafiły, a potem zaczął gratulować im wspaniałej walki. Szczególnie jej, niezwykle wychwalał zniszczenia, które spowodowała. Poparzenia panny Wickerbottom, pożaru, który dotarł aż wioski świń, spalenia ich plantacji, pozbawienie życia dziesiątek drobnych stworzonek zamieszkujących okoliczna zarośla. Dopiero teraz zaczynała rozumieć, że to nie była jej wina, tylko jego. To on wysłał psy, to on sprowokował walkę. Zresztą, nawet gdyby nie ona, niewykluczone, że i tak wybuchłby pożar. Przecież ten czerwonawy pies dosłownie eksplodował ginąc, płomienie strzelił na kilka metrów. Nie, to nie była jej wina tylko JEGO. Powinien za to wszystko ZAPŁACIĆ.

Powoli zaczęła ogarniać ją złość i chęć odwetu, a płomienie ogniska strzeliły wyżej, chociaż nie dorzuciła do paleniska ani jednej szczapy. Uśmiechnęła się nieprzyjemnie. Tak, ogień był jej sojusznikiem, musiała tylko dopracować warunki współpracy z nim, zacząć bardziej kontrolować siebie i swój dar. Kiedy to się stanie, Maxwell odpowie za wszystko.

***

Szycie nie miało już sensu, chyba, że chciała sobie jeszcze bardziej popsuć wzrok. Zresztą powoli robiło się zimno, więc najrozsądniej było położyć się spać. Stos okrytego sarnimi skórami oraz udzierganymi z bawolej wełniany kocami siana nie zakrawał na najwygodniejsze łóżko świata, ale porównując go do twardej ziemi, stanowił prawdziwy luksus. Wełna drapała, siano kuło, ale było miękko i ciepło, tyle jej wystarczyło. Najpierw jednak musiała do niego dokuśtykać.

Tłumiąc westchnienie irytacji, spojrzała na swoją stopę, a raczej to, co z niej zostało. Odrastała, proces regeneracji przebiegał względnie bezboleśnie, ale niestety nierównomiernie. Pierwsze rosły kości, które przez dwa tygodnie zdążyły się wykształcić niemal całkowicie. Długie paliczki otoczone różowymi  workami z nabłonka i naczyń krwionośnych wyrastające wprost z otwartej rany, kikuta, który osłaniało tylko coś na wzór stężałej galarety. Ostrożnie poruszała ni mi krzywiąc się przy tym, bynajmniej nie z bólu. Po prostu widok był tak obrzydliwy, że nawet jej samej było trudno na to patrzeć.

- Kochanie, mogłabyś mi pomóc? Chciałabym się już położyć.

Willow wstała i pozwoliła się wesprzeć na sobie. Wickerbottom z trudem pokuśtykała w stronę prymitywnego posłania. Kiedy zanurzyła się między skóry i okryła pokaleczone ciało drapiącym kocem, zastanowiła się czy dziewczyna zdaje sobie sprawy, jakie to dla niej trudne. Nie ból, ciężar tutejszej codzienności czy niebezpieczeństwa. Proszenie o pomoc. Poraniona przez bestie została zdana na łaskę i dobrą wolę młodej towarzyszki, z czym niezbyt potrafiła się pogodzić. Do tej pory zawsze była całkowicie samodzielna. Książki dały jej wiedzę, a ta pozwalała radzić sobie bez niczyjej pomocy niemal w każdej sytuacji. Naprawy pojazdów, kanalizacji, a nawet drobne remonty załatwiała samodzielnie. Bardzo rzadko chodziła do lekarza, bo po prostu wiedziała czym się leczyć, zresztą miała końskie zdrowie. Typowo „damskie” zajęcia jak szycie, wyplatanie i tak dalej również nie miały przed nią tajemnic. Niezbyt dobrze radziła sobie z gotowaniem, ale świat mrożonek i dań gotowych łatał tę dziurę, zresztą każdy potrafi przyrządzić sałatkę. Wrodzona krzepa znów sprawiała, że nie miała potrzeby prosić o pomoc przy przenoszeniu ciężkich rzeczy, otwieraniu słoików i tym podobnych. Śmiało mogła uchodzić za jedną z najzaradniejszych osób pod słońcem, przynajmniej do tej pory. Teraz wymagała cudzego wsparcia nawet przy najbanalniejszych czynnościach, co stanowiło dla niej nie lada problem. Proszenie o pomoc zawsze odczuwała za uwłaczające, czynność wręcz żebraczą. Wiedziała, że jest, a w każdym razie powinno być czymś naturalnym, ale nic nie potrafiła poradzić na swoje emocje.

Tak. Zawsze robiła wszystko sama, co miało też i swoje wady. Przez większość życia była samotna. Ludzie potrzebują chociaż od czasu do czasu poczuć się pomocni, potrzebni, a gdy trafiają na kogoś, kto dzięki swojej zaradności i wszechstronności nie potrzebuje ich, odsuwają się. To właśnie na wzajemnej pomocy buduje się relacje z innymi ludźmi. Dlatego wszyscy jej adoratorzy szybko znikali, czując się bezużytecznymi, a koleżanki znajdowały sobie milsze towarzystwo. Jedynie dzieci pomiędzy trzecim a ósmym rokiem życia wykazywały zainteresowanie nią. Bały się surowej kobiety w do bólu praktycznym stroju i hełmie z koka, ale fascynowała je jej wiedza. Zawsze potrafiła odpowiedzieć w sposób prosty i zrozumiały na pytania „czemu?”, „po co?” czy „jak?”.

Teraz miała towarzystwo i to długotrwałe, co stanowiło prawdziwą nowość w jej życiu. Dość przyjemną. Willow była bardzo miłym, chociaż nieco wyobcowanym dzieckiem, a wyrosła na silną i inteligentną dziewczynę. Nieco dziwną, ale nie szkodzi. Naprawdę lubiła ją, poza tym okazało się, że dzielenie z kimś codzienności jest dużo łatwiejsze niż nieustanna samotność.

Spojrzała na nią. Dziewczyna dorzuciła do ogniska i powoli zaczęła się zbierać spać. Dość ładna, chociaż nie piękna, bystra i zaradna, ale nadspodziewanie wrażliwa. Bardzo się do niej przywiązała w ostatnich dniach. Gdyby miała wnuczkę, chciałaby, żeby była taka jak ona. Żałowała tylko, że biedactwo musi dźwigać na barkach ciężar swojej mocy. Doskonale wiedziała jak to jest, władać czymś, czego nie można do końca kontrolować. Właściwie to Willow mogła tę kontrolę uzyskać, nauczyć się jej, widziała to, ale ona… Z nią było inaczej. Sama decydowała, kiedy przyzywać pewne rzeczy, ale to, co przywołała żyło własnym życiem.

- Panno Wickerbottom, a tak w ogóle, jak dokładnie pani się tu dostała?

Spojrzała na leżącą obok Willow. Dziewczyna miała szeroko rozwarte oczy i niezwykle intensywnie wpatrywała się w krzywy dach szałasu. Myślała o czymś, a sądząc z dziwnego wyrazu jej twarzy, był to coś niezbyt miłego.

- Przecież ci mówiłam.

- Nie. Powiedziała pani tylko, że jak ja przez bramę i że książki potrafią być naprawdę niebezpieczne. Chciałabym wiedzieć, co dokładnie się stało.

Zacisnęła szczęki. Wolała o tym nie mówić, jeszcze nie. Nie miała zamiaru wspominać o swoim darze czy też przekleństwie ani go używać, chyba że byłoby to prawdziwą koniecznością. Kłamstwem z kolei gardziła, a zbyć dziewczyny nie mogła. Jak to ująć, żeby nie powiedzieć wszystkiego i jednocześnie nie zełgać?

- Słowo pisane to potężna rzecz, o wiele potężniejsza niż większość ludzi zdaje sobie sprawę – zaczęła niezręcznie. – Odrobina papieru i atramentu czy tuszu potrafi zawrzeć w sobie ogromną wiedzę, opisać to, co istnieje i nie istnieje, zamknąć rzeczywistość, emocje i ludzki język w materialnej, nad wyraz skromnej formie. Każda książka, każde zapisane słowo to zaklęcie. Pismo żyje. Zbierające te nieme zaklęcia biblioteki, to miejsca niezwykłe, gdzie granica między tym co rzeczywiste, a tym co możliwe jest bardzo cienka. Dobrzy obserwatorzy potrafią dostrzec to, a każdy bystrzejszy bibliotekarz prędzej czy później dostrzega potencjał jaki drzemie w jego pracy. Po pożarze szkoły i tym jak biblioteka spłonęła, zaczęłam pracować w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej, jednym z największych księgozbiorów świata. Tam mnie dopadł Maxwell. Zostałam po godzinach, żeby dokończyć katalogowanie. Złożyłam papiery, uprzątnęłam wszystko i ruszyłam między półki, aby zabrać książkę, którą wypożyczyłam sobie, pasjonującą powieść o podróżach między światami. Kiedy wzięłam ją do ręki, coś mną zawładnęło. Wbrew swojej woli otworzyłam ją i zaczęłam na głos czytać fragment opisujący pojawienie się czeluści między światami. Opis różnił się znacznie od tych upiornych wrót, ale najwyraźniej był na tyle przystający, aby je przywołać. Brama zmaterializowała się przede mną i otworzyła, a niej wyłoniły się te koszmarne ręce… Dalszą część historii znasz.

- Ta… Obudziła się pani w tym przeklętym miejscu, a te cholerny demon stał obok i naigrywał się.

Przytaknęła. Tak Maxwell, prowodyr tego wszystkiego. O co mu tak naprawdę chodziło? Nie wierzyła, że tylko o rozrywkę, że są jedynie jego zabawką. To musiało mieć głębszy sens.

Usłyszała ciche pochrapywanie i zerknęła w bok. Zanurzona między skórami, opatulona kocem Willow nagle zasnęła. Szczupła, pociągła twarz dziewczyny przybrała wyraz niesamowitego spokoju i łagodności. Wickerbottom uśmiechnęła się, przypominając ją sobie za czasów pracy w szkole. Potłuczone kolana, wiecznie potargane, spięte w wywinięte kucyki włosy, ostre rysy, wydatny, nieco haczykowaty nosek i te pełne wewnętrznego ognia, brązowe oczy.  Jako dziecko była naprawdę pocieszna, nic dziwnego, że stała się obiektem docinków zarówno innych dzieci. Nawet gdyby nie pirokineza, dokuczanoby jej. Miała niepospolita urodę, duszę chłopczycy i zadziorny charakterek, którymi bardzo wyróżniała się z tłumu, a takie osoby są najłatwiejszymi ofiarami mało śmiesznych żartów. Z wiekiem pewnie nie jeden z chłopaków pożałował, że w szkole ciągnął ją za kucyki czy odstawiał nogę. Z wiekiem wyładniała, chociaż nadal miała w sobie sporo z urwipołcia, ale to tylko przyciągało uwagę.

Okryła dziewczynę mocniej kocem i przekręciła się nieco, krzywiąc twarz w grymasie bólu. O ile powoli odrastająca stopa nie dokuczała jej, to poranione plecy i poparzona ręka przeciwnie. Zawsze długo trwało nim zasnęła, ale obecnie nie potrzebowała dużo snu. Do czasu jej wydobrzenia większość wymagających wysiłku zajęć przejęła Willow. Z westchnieniem spojrzała na sufit, pod którym rozciągały się długie sznury obwieszone suszonymi owocami, rybami i mięsem, efekt ich ciężkiej pracy. Kosze i dzbany w rogu szałasu zawierały ziarna traw mogących służyć jako substytutu zboża, orzechy leszczyny oraz suszone grzyby. Od pierwszych opadów śniegu dzieliły je zaledwie dni, ale wierzyła, że razem przetrwają zimę. Samotnie przeżyła już jedną, więc razem z Willow tym bardziej da sobie radę. 

Advertisement