Don't Starve Wiki
Advertisement

IV Na bagnach.

Zmęczenie sprawia, że utrzymanie wewnętrznego widzenia jest niemal niemożliwe. Zbyt wiele czynników mnie rozprasza. Ból, napastliwe owady, głód. Coraz bardziej polegam na fizycznych zmysłach, odstawiając Ciemność na bok. Niedobrze. W tej szalonej Krainie Czarów, pod warstwą bagiennego błota może kryć się dosłownie wszystko. Naprawdę wszys…

- Barabatach! Mara kuoru. Mharr!

Przeraźliwe wrzaski sprawiają, że staję jak wryta. Chociaż bardziej przypominają skrzeki niż mowę, wyraźnie pobrzmiewa w nich ból i strach. Nie są to też krzyki bezrozumnego zwierzęcia, a czegoś inteligentnego. Jakiejś osoby. Ktoś, gdzieś tam ma poważne kłopoty.

- Co to było? – pytam Skitsa, na co ten kręci głową i spogląda na mnie prosząco, a zarazem z obawą. Wyraźnie nie chce, żebym szła w kierunku wrzasku.

Nie jestem typem bohaterki. Zwykle rzucanie się na ratunek zostawiam innym, jednak niektóre rzeczy po prostu powinno się robić, bo tak trzeba. Ktoś tam jest w niebezpieczeństwie, a ja mogę mu pomóc… Niewykluczone, że tylko ja. Powinnam przynajmniej to sprawdzić. Wiem, że w odwrotnej sytuacji nikt nie wyciągnąłby do mnie ręki, ale to niczego nie zmienia.

Ech… Nie dość, że mam nadto własnych kłopotów, to jeszcze biorę się za cudze. Czy ten ktoś nie mógł wpaść w kłopoty godzinę wcześniej, kiedy byłam daleko stąd? Naprawdę życie mnie nienawidzi.

Wzdycham ciężko i nie zwracając uwagi na coraz mocniej protestującego Skitsa, idę w stronę krzyku. Okrążam zarośnięte wysokimi szuwarami jezioro, ostrożnie wyłaniam się zza zielonej kurtyny i…

Co…?

Nie mam pojęcia, czym są te istoty, a wyczerpałam rezerwy sił potrzebnych do użycia wewnętrznych zmysłów, aby to zbadać. Przypominają skrzyżowanie humanoida z rybą, żabą oraz bliżej nieokreślonym gadem i najwyraźniej są w opałach, chociaż nie potrafię stwierdzić czemu. Jedno z nich krąży wokół drugiego zachowując spory dystans i skrzeczy rozpaczliwie. Drugie, poobijane z wygięta pod nienaturalnym kontem nogą, usiłuje dopełznąć do niego przy czym szlocha i wydaje z siebie zawodzące dźwięki. To chyba dzieci.  Paskudne, zielone dzieci. Tylko czego się tak boj…

Nieopodal rannego stworzenia błoto bulgocze, a spod warstw mułu wystrzeliwuje obślizgła, fioletowa macka zwieńczona pękiem długich kolców. Przynajmniej tak to wygląda. Ja nawet ze związanymi zmysłami potrafię rozpoznać, czym macka jest naprawdę…

Wić. Cienka wić Pradawnego, która przedostała się przez skorupę jaja. Ten świat, ta planeta jest jajem Pradawnego… Pytanie tylko, co w związku z tym?

Zbieram się w sobie i pędem ruszam w stronę poturbowanego malucha. Chwytam go za ramię i wlokę, byle dalej od wici, która gwałtownie uderza w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał. Niestety dziecko – czy raczej hipotetyczne dziecko – chociaż sięga mi ledwie pasa, nie należy do najlżejszych. Dźwigając je zużywam większość sił. Macka uderza jeszcze raz, pudłuje… No prawie. Jej bok – Bogu dzięki nie kolce – ociera się o mnie, niemal rzucając na kolana i dodając kilka dodatkowych sińców do kompletu dzisiejszych urazów.

Udało się. Mała, rybopodobna kreatura zostaje dostarczona do jego bądź jej towarzysza, niewykluczone, że rodzeństwa. Co ważniejsze, jest nadal żywa i względnie cała, podobnie jak ja. Jednak jak zwykle nie otrzymuję podziękowania za pomoc, aczkolwiek w tym wypadku nie jestem zaskoczona. Towarzysz (bądź towarzyszka) poturbowanego malucha podbiega do mnie, groźnie obnażając szpiczaste zęby i prezentując długie pazury. Nie atakuje, jedynie ostrzega. Informuje, że w razie potrzeby, jest gotów czy też gotowa, bronić siebie i rannego. Nic w tym dziwnego. Tak, uratowałam to coś, ale przecież mogłam to zrobić, żeby go zjeść, prawda? Dzieci, czymkolwiek nie są, pewnie nie wiedzą czym i kim jestem, a nawet jeżeli wcześniej spotkały ludzi, to niekonieczne były to dla nich miłe spotkania. Ludzie są szalonym, krwiożerczymi bestiami nie mającymi litości nawet dla własnego rodzaju, czego dobitnie dowodzi obecnie toczona na Ziemi wojna.

- Spokojnie, nic wam nie zrobię. – Unoszę w górę dłonie i robię duży krok w tył, co powinno oznaczać „nie mam złych zamiarów”.

Stworek patrzy na mnie przez chwilę z nieufnością, ale opuszcza dłonie i chowa zęby. Jest naprawdę paskudny, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia. Wyłupiaste oczy, zamiast nosa dwie, wąskie szparki, płetwy w miejscu małżowin usznych i szerokie, żabie usta, pełne zębów, których nie powstydziłby się rekin. Pewnie uważa mnie za równie pokraczną jak ja jego. W każdym razie, mam nadzieję, że jakkolwiek paskudna dla niego nie jestem, nie wydaję się nazbyt groźna ani niegroźna. Zarówno pierwsze jak i drugie może zaowocować tym, że zanurzy te zwoje ostre, szpiczaste zęby w moim karku jak tylko się odwrócę.

Ostrożnie i powoli robię kolejny  krok w tył, potem kolejny i jeszcze jeden, równie powoli się odwracam, po czym ruszam swoją drogę.

Uważnie nasłuchuje na wypadek, gdyby zdrowy stworek zmienił zdanie i zaatakował mnie od tyłu Szczęśliwie razie, jedyne co mnie dobiega zza pleców to ich skrzeki – niezwykle skomplikowany i kompletnie niemożliwy do wyartykułowania przez człowieka język. Wyraźnie między zdrowym stworkiem (mocny, nieco piskliwy, a zarazem chropowaty skrzek), a rannym (skrzek łagodny, niski i bardzo zbolały) toczy się jakaś dyskusja. Dysputę kończą głośny szloch i niezwykle ciężkie westchnienie. Jednak mnie bardziej interesują kroki. Nie kroki kogoś, kto usiłuje się zakraść od tyłu i ukatrupić tego „różowoskórego stwora z włosami na czaszce”, ale kogoś, kto zwyczajniej usiłuje dogonić inną osobę.

Drętwieję, obracam się, a po chwili spomiędzy trzcin wybiega stworek. Widząc moje spojrzenie na chwilę się zatrzymuje, po czym rusza ponownie, bardzo powoli, z wyraźnym lękiem. Podchodzi i gotów w każdej chwili do panicznej ucieczki, ostrożnie wsuwa swoją nieproporcjonalnie dużą dłoń w moją. Cięgnie delikatnie, posyłając mi błagalne spojrzenie.

Błagalne spojrzenie mówiące więcej niż tysiąc słów.

- Mam z tobą wrócić?

Ku mojemu zaskoczeniu stworek potakuje.

- Rozumiesz, co mówię?

Kolejne przytaknięcie.

- Trafiam do dyrygowanego przez przeklęte istoty i Ich popadająca w obłęd marionetkę szalonego świata, gdzie napotkałam nieznaną sobie rasę, a ta zna ludzką mowę. Mało tego, zna angielski… Najwyraźniej w niektórych sytuacjach rachunek prawdopodobieństwa nie znajduje zastosowania. Ech… Jak się domyślam, chcesz, żebym pomogła twojemu koledze czy też koleżance czy tak?

Stworek kiwa głową i nieco pewniej zaciska dłoń.

Za co? Za co to wszystko?! Byłam goniona przez gęsiołosia, potem przez wysokie ptaki, spadłam ze skarpy, wpadłam do bagna, zostałam uderzona wić Pradawnego, a teraz jeszcze te stworzenia… Te dzieci, których rodzice penie mnie pożrą? Arrgghh! Mam zbyt solidny kręgosłup moralny.

- Pozwól, że sprecyzuję. „Pomóc” czyli odprowadzić do domu, a przedtem w miarę możliwości opatrzyć nogę? Dobrze. Mam niemiłe przeczucie, że właśnie popisuję się skrajną głupotą i naiwnością, ale pomogę. Jednak jeżeli wasi towarzysze mnie pożrą, oskóruje czy w inny sposób pozbawią życia, to się zemszczę zza grobu. Nie mam pojęcia jak, ale to zrobię.

Dzieciak spogląda na mnie niepewnie, ale potakuje i niepewnie ciągnie w stronę, z której przyszedł.

Wracamy do zranionego malca, który skulony czekał na nas cicho pochlipując. Nawet bez badania mogę stwierdzić, że jego noga jest paskudnie złamana i za nic na niej nie stanie. Skakanie na jednej nodze również nie wchodzi w grę – byłoby zbyt bolesne – a ja go nie poniosę. Brak mi sił. Ledwie sama stoję.  Zatem pozostaje tylko jedna opcja:

- Christabello, mogłabyś przewieźć tego stwora na swoim grzbiecie?

Jedno mrugnięcie. Zgodziła się. Dobrze, przynajmniej jeden problem rozwiązany.

Spoglądam na pochlipującego malca.

- Dobrze, pojedziesz do domu na Christabelli. Ja niestety jestem zbyt zmęczona, aby nieść cokolwiek, a NIOSĘ wielki plecak. Ty nie jesteś opcją. Teraz przełożę cię na jej grzbiet. Może zaboleć, ale naprawdę nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy, więc byłobym zobowiązana, gdybyś nie próbował mi rozedrzeć gardła.

Malec przytakuje przecierając załzawione oczy. Najwyraźniej i on rozumie angielski. Anglojęzyczne rybostwory z innego wymiaru…

Rybostwory… Zaraz, zaraz! Chwileczkę. Czy to nie te stworzenia, o których wspominał Higgsbury? Ryboludzie? Jak on ich określał? Mermy? No tak, przecież ich osada miała być gdzieś na bagnach. Przeklęte zmęczenie, nie myślę jasno.

Szlag by to… Z tego, co pamiętam, Higgsbury opisywał mermy jako wrogie wobec ludzi oraz świń. Agresywne, prymitywne i bezlitosne. A ja zgodziła się iść do ich wioski? Bardzo zabawne, losie. Bardzo. Niestety, skoro już się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć „b”

Sadzam malca na grzbiecie Christabelli czemu towarzyszy parę stęknięć i bolesnych skrzeków. Ja z kolei przypłacam wysiłek poważnym zawrotem głowy. Stanowczo przekroczyłam swój limit. Nie jestem przyzwyczajona do takiego wysiłku.

 Daleko dzisiaj nie ujdę. Trzeba byłoby się porozglądać za jakimś miejsce ma obóz, ale obóz na bagnach?

- Mały albo mała… Tak właściwie to kim jesteś? Chłopczykiem czy dziewczynką? Kciuk w dół chłopiec, w górę dziewczynka.

Pokazuje kciuk w dół, po czym wskazuje na swojego towarzysza i znowu kciuk w dół. Dwaj chłopcy.

- Dobrze, chłopcze… Znasz w okolicy jakieś w miarę suche i bezpieczne miejsce, gdzie moglibyśmy rozbić obóz w drodze do waszego domu? Muszę nieco odpocząć i coś zjeść, a twojego kolegę trzeba opatrzyć… Zresztą i mnie by się przydało. Nie zaszkodziłoby też trochę czystej wody do umycia się. No i nade wszystko muszę przed zmrokiem rozpalić ogień. Po zmroku grasuje tu bestia, która zabije mnie, jeżeli zastanie w ciemnościach.

Malec potakuje i rusza przodem, a my za nim. Musimy stanowić doprawdy dziwny pochód. Ryboludek, za nim utytłana jak szczęśliwa świnia, ale zupełnie nieszczęśliwa kobieta i jadący na futrzastej, myślącej skrzyni drugi, ryboludek. No i jeszcze pan Skits, którego ledwie widzę. Mimo tego dostrzegam parę jego pełnych wątpliwości spojrzeń zdających się mówić „kretynka”. No cóż, zapewne ma rację. W końcu idę w paszczę lwa, prosto do osady stworzeń, które wedle tego Higgsbury’ego mają dość mordercze zamiary wobec ludzi.

Losie, nienawidzę cię. Mówię to z szczerego serca.

Advertisement